Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 233 —

Idziemy dalej i dalej, ta sama rozmaitość. Każdy dom inny, każda ulica ma swój odrębny wdzięk i swój charakter — co chwila widzi się zbocza góry, jeśli nie nad sobą, to pod sobą, i dolinę, pełną winnic i ogrodów, to tarasy nad domami, to grupy czarnych cyprysów, strzelających wysoko wierzchołkami, aż pod ruiny zamku, to jakiś jakby kosz kwiatów, zwisających z balkonów, to długie ramiona róż, opadających z murów, aż na białe płyty bruków, to placyki, wielkości średnich pokojów, obstawione czarnemi, ponuremi, okratowanemi pałacami.
Po rogach — Madonny, w wieńcach papierowych kwiatków, Chrystus, a czasem Przenajświętsza Rodzina — zatrzymują oczy na chwilę i znowu się idzie, niby krajem fantazji bogatej i pięknej, a wśród tego przepychu artystycznej kompozycji powszednie, codzienne życie miasta rozkłada się i toczy swobodnie. Na balustradach suszy się bielizna, sznury pełne jej poprzeciągane są wzdłuż domów, a często i wpoprzek ulic i placyków, ozdabiają balkony, powiewają u gotyckich okien, niby białe sztandary, obwijają drzewa, pełne kwiatów. Ludzie snują się po ulicach, warsztaty warczą we drzwiach i na placykach, głosy lecą z domów do domów, z okien do okien płyną śmiechy i rozmowy. Szewcy łatają buty na ulicach, stolarze obsypują wiórami przechodniów, cyrulicy golą i strzygą przed domami. Z kuźni, umieszczonej w ciemnej izbie, podobnej do groty, iskry deszczem ognistym buchają na świat razem z kłębami dymu. Dzieci czarne, półnagie, wałęsają się pomiędzy nogami przechodniów.