Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 110 —

żeby czasem nie zaniósł jakiej religijnej pociechy „uporstwujuszczym“. Węszyli przez cały czas pod zasłoniętemi oknami, ale nie wywęszyli. Ksiądz przygotował chorych na śmierć i odjechał.
Wszyscy ci chorzy pomarli tej samej nocy.
A w parę dni potem umarło na ospę dwoje dzieci kowalowej.
Gorzko zapłaciła za swoje miłosierdzie, ale przyjęła ten cios jakby z uniesieniem szczęścia, gdyż zaraz po pogrzebie powiedziała do mojej żony:
— Pomarły moje dzieciątka, pomarły... ale swoją śmiercią wykupiły cztery dusze z wiecznej zatraty!
Otóż wkrótce po odjeździe księdza i jego aniołów stróżów, gdy się uspokoiło w domu, poszedłem do swojej kancelarji, a tylko co zapaliłem lampę, ktoś zapukał w okno, i jakaś twarz mignęła mi za szybami.
Wziąłem rewolwer i wyszedłem na ganek. Pod drzwiami stał jakiś człowiek. Zajrzał mi zbliska w twarz i szepnął:
— Jutro w nocy misja!
— Gdzie?
— W samo południe zajedzie przed karczmę wóz w siwego konia. Dwóch chłopów będzie nim jechało. Niech się pan do nich przyłączy, oni zaprowadzą.
— Skąd jesteście? — spytałem go mimowoli.
— Z całego świata! — odpowiedział bardzo szorstko.
Prosiłem go usilnie, żeby wszedł do domu i nieco odpoczął.