Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Miał to już pod czaszką, na ustach niemal, a nie mógł sobie przypomnieć.
— Potężny hymn, jakby zbuntowanych aniołów, skąd go pan zna? — posłyszał za sobą cichy głos Daisy.
— Sam dobrze nie wiem! a pani jest znany?
— Tak, przypominam go sobie skądciś...
— To mi pani pomoże, bo jakieś słowa błądzą mi w pamięci, jakiś śpiew, który gdzieś słyszałem, a nie mogę sobie przypomnieć... i to gdzieś niedawno chyba... zdaje mi się chwilami, że to było tam, na seansie u Mr. Joe’go, pamięta pani? — zapytał podstępnie, o co wprost pytać nie śmiał przedtem.
— Nie bywam na seansach u Mr. Joe — głos jej zadźwięczał twardo.
— Jakto? ależ widziałem tam panią, wszyscyśmy widzieli...
— Być może, ale nie byłam — gniewem rozbłysły jej oczy.
— Ja także nie kłamię — szepnął porywczo i dumnie.
— Wierzę... ale — spojrzała na Mahatmę i umilkła, odchodząc.
Nie grał już, wstrząśnięty jej słowami. Nie rozumiał powodu zaprzeczeń, widział ją tam przecież, widzieli wszyscy, i wypiera się tego...
Powiedział Joe’mu, że czeka go w mieszkaniu, i wychodził, skłoniwszy się dość sztywno przed Daisy; nie odkłoniła się, jakby go nie spostrzega-