Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bec nieszczęścia... zapłakała, łzy polały się rzęsistym strumieniem po zbladłych, zmizerowanych policzkach.
Było mu jej strasznie żal, a nie mógł się zdobyć ani na jedno cieplejsze słowo. Stał sztywny, wodząc szklistemi oczami po ścianach.
— I tak mi było dobrze... tak sobie marzyłam... taka byłam szczęśliwa... a teraz! A teraz! — załkała znowu, wisząc jeszcze na rąbku nadziei, że może on przemówi, jak dawniej, że może ją podeprze kochającem ramieniem i nie da nieszczęściu... Nie poruszył się jednak, miotany dziwną rozterką, jej łzy rozrywały mu serce i wiedział, co był powinien zrobić w tej chwili, wiedział, że to bezbronne pisklę przyszło do niego po ratunek, a nie potrafił przełamać jakiegoś ciemnego nakazu, który mu wzbraniał najlżejszego objawu współczucia! Już wprost fizycznie nie umiał się zdobyć na żaden odruch. Czuł, że popełnia podłość i zdradę, że pastwi się i zabija to najszlachetniejsze i najgłębiej oddane mu serce, a nie przezwyciężył siebie. I na darmo szamotał się w jakichś nieubłaganych pazurach i na darmo starał się zrozumieć stan własnej duszy...
Zaś z Betsy jakby wyciekało życie wraz ze łzami, bo czuła, że ta straszna chwila zaważy na jej szczęściu. Bezmierne znękanie ją ogarnęło i smutek. Nie miała już sił na płacze ni skargi, a tylko jej oczy, przepalone męką, mówiły niemym głosem boleści.