Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Poszli do niego, stał na dawnem miejscu nieporuszenie, ledwie dojrzany w kadzielnych dymach i cały pokryty świetlistą rosą.
Mr. Smith zadygotał z trwogi.
„Ale nas zbaw ode Złego” — zaszeptał, cofając się śpiesznie do żółtego pokoju.
— Jest w zupełnej katalepsji! Trzeba czekać, aż się sam przebudzi. Myślę, że nie można go później zostawiać samego.
— Czekam właśnie na jego rodzinę. A może odwieźć go do lecznicy?
— To coś gorszego niźli choroba!
Zenon padł na krzesło, miotany coraz boleśniejszemi przewidywaniami, a Mr. Smith zamyślił się głęboko i, spacerując, mimowolnie latał po rzeczach taksującemi oczami. Jego wyschłe, kościane palce z lubością przesuwały się po jedwabiach obić i dotykały bronzów.
— Na wszystkich drogach życia czyha szaleństwo! — odezwał się półgłosem Zenon, jakby odpowiadając własnym rozmyślaniom.
— Ale na tej, którą poszedł Joe, chwyta każdego! Już byłem kiedyś na niej i uratował mnie cud, cofnąłem się z nad przepaści...
— Więc wystąpił pan ze zgromadzenia?
— Mówiłem o drogach, jakiemi poszedł Joe! To są drogi zaprzeczań i szatańskiej pychy! Drogi Zbuntowanych! Diametralnie się rozchodzimy! My wierzymy w Boga, on Mu przeczy! My kochamy ludzkość i pracujemy nad jej zbawieniem, a oni