Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na mnie! Na mnie! — Nie mógł uwierzyć, i jego zdumienie przerodziło się w nagły lęk, cofnął się jakby przed halucynacją, lecz jakaś biała ręka pociągnęła go do wnętrza, drzwiczki się zatrzasnęły, i powóz potoczył się tak cicho, jakby leciał powietrzem.
— Miss Daisy? — spytał, ochłonąwszy nieco ze zdumienia.
— Jutro jest już dniem dzisiejszym! — posłyszał jej cichy głos.
— I pani na mnie czekała?
Była obtulona w futro tak szczelnie, że tylko chwilami, gdy mijali latarnię, spostrzegał jej płonące, ogromne oczy.
— Więc to dzisiaj! — Własny głos wydał mu się dziwnie obcym.
Pochylił się ku niej, bił od niej strumień takiego żaru, że wzdrygnął się i zuchwale szukał jej rąk, przysuwał się coraz bliżej, próbował nawet ją objąć i jakoś nie mógł tego dokonać, jakby niezmierna przestrzeń wciąż ich rozdzielała! A może tylko w marzeniu tego dokonywał? Coś mówił! czy pytał o coś? I co ona mówi? Migocą błyskawice i huczą pioruny, jakby przemawiał sam Bóg. Jakaż tajemnica wiąże ich na zawsze? Nie, nigdy sobie tego nie przypomni, nigdy.
Czy to niebo nagle się rozwarło, że taka radosna cisza obtuliła mu serce? Opadły z nich wszelkie łachmany bytu, i oto jawi się wśród ogro-