Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chodzi; wskakuje na łóżko i tak mnie liże po rękach, aż go muszę pogłaskać, i wtedy zwija się jak biały kłębuszek i zasypia. A czasem bawi się ze mną: porywa buciki, skacze przez krzesła, chowa się i służy na dwóch łapkach! Tylko mi to dziwne, że nigdy nie szczeka i nie zaskomli. No i nie wiem, gdzie on się na dzień podziewa. Szukałam go wszędzie. A może mamusia umyślnie każe go chować? Dzisiaj w nocy... jak przyszła ta ruda, to ją poszczułam... Nie przyznałam się mamie, bo wiem, że ludzi nie można szczuć psami... ale ja się tak strasznie jej boję, że już nie mogłam wytrzymać... Pokazałam ją Szwipsowi oczami i mówię cichutko: Weź ją! Skoczył do niej i tak ją gonił po pokoju, tak gonił, tak gryzł, aż mi pogroziła i uciekła!...
— Może już więcej nie przyjdzie! — wyjąkał przerażony opowiadaniem, gdyż Wandzia zdała się być zupełnie przytomna.
— Będę ją teraz zawsze szczuła, kiedy taka niegodziwa! — zawołała gniewnie. — Bo, mój wujciu, przychodzi, siada tu, gdzie teraz wujcio, i tak się strasznie patrzy na mnie i, chociaż zamykam oczy, i głowę kryję w poduszki, wciąż widzę, jak mi się przygląda, że taki mnie strach ogarnia, i tak się ze mną coś okropnego robi, aż tego nie umiem wujciowi opowiedzieć... Ani się wtedy mogę ruszyć, ani mamy zawołać, ani nic... — Rozłożyła bezradnie rączki. — I dlaczego ona mnie straszy? — jęknęła żałośnie, przytulając się do niego jakby pod wpływem obawy.