Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystko...
— Kto tam był ze mną, jest Jego!
— Jestem twój, pani, twój! — powtórzył, chyląc przed nią głowę.
Uśmiech, jak radosna błyskawica, rozjaśnił jej twarz bladą, oczy strzeliły potężnym płomieniem, a purpurowe usta zaszemrały:
— Więc niechaj się stanie, czy tak?
— Co się ma stać! Tak, tak, myślałem, tego pragnę.
— I jesteś gotów?
— Choćby na śmierć! — zawołał namiętnie, zapominając o całym świecie. Utopił w niej całą duszę.
Patrzał w nią pokornie, niewolniczemi oczyma oddania i zależności, czując, iż jest związany z jej duszą na zawsze, że jeśli ona powie: Umrzyj! to spełni ten nakaz z rozkoszą.
Ujęła go za rękę, wiodąc w zaciemnioną głąb, pod bambusowe krzewy. Tam usiedli: pantera patrzała na nich zielonemi, stróżującemi oczyma.
— Mam kilka słów do powiedzenia, kilka ważnych słów.
— Czekałem na nie z utęsknieniem...
— Jeżeli chcesz, możemy pojechać na ten słoneczny brzeg, o którym niegdyś opowiadałeś... Parę tygodni... przepadniemy dla ludzi... będziemy śnili nadludzkie szczęście...
— To droga, wykreślona wtedy na mapie, tam wiodła?