Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nęły nieznanych, czy też z dna nocy powstawały? nie wiedział.
— „Bądź bez trwogi... milcz... S-O-F — otwiera tajemnice” — powtórzył naraz, przypominając sobie tajemniczą formułę, i już śmiało, bez wahania, ujął za młotek, wiszący na łańcuchu, i uderzył w drzwi.
Milczenie... tylko bronz jęknął i echa zagrały długie i głuche...
Powtórzył i wyrzekł, akcentując każdą literę:
— S-O-F.
Drzwi się otwarły cicho i, skoro wszedł, zatrzasnęły się z hukiem.
Znalazł się w ogromnej, prawie ciemnej hali, na środku niski trójnóg podtrzymywał miedzianą olbrzymią kadzielnicę, wypełnioną rozżarzonemi węglami, z których buchały upajające ciężkie wonie, a za nią majaczył jakiś kolosalny posąg, przysłoniony fiołkową draperją — i nic poza tem, nagie ściany, gładkie, lśniące kamienie, z których gdzie niegdzie wyrywały się zgaszone w nocy malowidła, jakieś głoski złote, tajemnicze symbole ognia, wody i powietrza, halucynacyjne skręty jakichś potworów i zwierząt, larwy, krzyczące w trwodze, wszystko ledwie dojrzane przez pasma krwawych dymów, przez roztlałe purpurą ciemności.
Rozglądał się, nie mogąc dojrzeć nikogo, przerażony tą martwą ciszą, co jak grobowa płyta przywaliła mu duszę, gdy poczuł, że kamienna tafla, na której stał, drgnęła i zwolna zaczęła z nim płynąć,