Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pozostał sam, rozglądając się bezradnie. Dokoła stała ciemna, postrzępiona w górze ściana drzew rozchwianych, wiatr uderzał w nią raz po raz, że przeginała się z jękiem, jak tłum, smagany batami, a nad nią, w głębiach nieba, tliły się łuny Londynu, niby przygasający, daleki, a olbrzymi pożar.
A nigdzie nawet śladu człowieka, nigdzie światła ni żywych głosów, ponure milczenie strupieszałych murów, w których tłukły się świszczące głosy wiatrów i ciężkie jęki drzew, a wszędzie pełno krzewów, przyczajonych w ciemnościach i jakby chwytających niespodzianie gałęziami, pełne głazów i rumowisk, zastępujących drogę, a gdzie niegdzie, w jakichś jamach, migotały poślepłe oczy wód zmartwiałych.
Obszedł zwolna cały dom, ale wszystkie wejścia były zabite na głucho, iż powrócił na te schody olbrzymie, na których czerniały potrzaskane złomy kolumn i balustrad, do jakichś drzwi wielkich i stanął przed niemi, nie wiedząc, co począć.
Wiatr się wzmagał stopniowo i huczał coraz posępniej w ruinach, a chwilami jakiś złom muru spadał na ziemię, drzewa z krzykiem rzucały się na siebie, szumiąc i świszcząc w zmąconych, ślepych ciemnościach, bo księżyc utonął już w zwałach chmur, podobnych do spiętrzonych, rozsrożonych fal, a jakieś głosy przyduszone, dalekie, jakby głosy grobów, przerażającem brzmieniem przeciekały z ruin, czy z pod ziemi, z przestrzeni pły-