Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jęk zamarł w gardłach ściśniętych, dusze padły w senny lęk, jakby przed skonem, nikt bowiem nie czekał tej muzyki, nie wiedział, skąd płyną te tony, nie rozumiał, zali to dźwięki żywe, czy oman słodki?...
Opadli piersiami na stół, bo nikt już sił nie miał, trzymali się kurczowo za ręce, bojąc się puścić, bojąc się przepaść w samotności... cisnęli się do siebie ramionami i, stłoczeni, drżący, przejęci świętym dreszczem zachwytu, zanurzali się w te dziwne dźwięki przewiewające, niby wiatr pieściwy, po strunach harfy niewidzialnej.
I tak zapomnieli o wszystkiem, że nikt już nie wiedział, rzeczywistość to — li sen czarowny?
A muzyka rozchylała się w ciemnościach kadzielnem tchnieniem modlitwy żarliwej, rosą srebrzystych dźwięków, wiewem melodji tak słodkiej, że dusze chwiały się w rozmarzeniu upajającem, jak kwiaty w noc miesięczną.
— I śpiewem się podniosła uroczystym, potężnym, rozległym, jakby świat cały śpiewał.
— I krzykiem duszy zagubionej we wszechświecie, łkała żałośnie...
— I wyżej wznosiła się jeszcze, aż w hymny łzawych zachwyceń i w dal takich roztęsknień, że była już jakby emanacją nowych bytów, rodzących się z tajemnicy i marzenia.
Jeszcze nie ochłonęli z wrażenia, jeszcze dusze, niby krze płomieniste, chwiały się sennie w rytm konających dźwięków, gdy drzwi od przed-