Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozpryskując się świetlistą larwą, jakby z pod wody skłębionej, albo jakieś spojrzenie zamigotało rozwianym płomieniem i wnet marło w ciemnościach mętnych, pełnych a nieuchwytnych, zaledwie wyczutych falowań, niedojrzałych ruchów, drgań niepokojących, szeptów zmartwiałych, konających połysków i przyczajonej, dygocącej trwogi...
Stół znowu wyrwał się z pod rąk, roztrącił siedzących, uniósł się gwałtownie i z hukiem padł na swoje miejsce... łańcuch rąk się przerwał, zerwało się kilka okrzyków, ktoś skoczył wbok do światła...
— Cicho... na miejsca... cicho! — zabrzmiał rozkazujący głos.
Ręce splotły się znowu w łańcuch nieprzerwany, przymilkli znagła, ale już nikt nie potrafił pokonać nerwowego drżenia, dłonie się trzęsły, serca dygotały i duszę przelatywał wicher świętej trwogi, pochylano się nad stołem, jak nad niepojętą, tajemniczą istotą, której ruch każdy był cudem widomym, cudem żywym.
Joe, przewodniczący, zaczął szeptać modlitwę, a za nim roztrzęsionemi wargami powtarzano coraz prędzej, coraz mocniej, iż ciemność rozbrzmiewała szmerem lotnym, namiętnym, wyrwanym z pod serc, z głębi dusz olśnionych... Słowa padały rozwiane, płonące wiarą, wiotkie, jak tchnienie, a potężne żądzą objawień, pragnieniem cudów...
Naraz z drugiego pokoju, czy z głębi jakiejś, rozbrzmiał przytłumiony głos fisharmonji.