Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uciekła z dzieciskami, na polu nima nic... Jesce wos z chałupy dłużnicy wyzyną... Tak, tak, kumotrze!... — dopowiedziała kobieta. — No, musę iść, bobych sie na termin spóźniła... Momy proces z tym sąsiadem...
Marcin już nie słuchał... Nawet nie pożegnał się z „kumoską“, ale wziął tłumok na plecy i szybkim krokiem puścił się do wsi... Zdaleka zobaczył już swoją chałupę. Przystanął nagle, oczy przysłonił ręką i wpatrzył się w nią... Pusta była, nikogo przed progiem... Bez sił prawie, oparł się o poręcz, a łzy „cióreckiem“ leciały na ziemię...
— Mój Boże! — myślał — jak ja sie cieszył, kiedym jechoł bez morze, ze przecię uźrę swoich, dzieciska zdaleka zmiarkują, wylecą naprzeciw, a tu nikogo... nikogo!... — i urywane słowa przytłumiło bolesne łkanie.
— Oj Marcyś, Marcyś!... ja cie o mało na rękach nie nosił, robić nie pozwoloł, a tyś mnie tak odleciała... Oj Marcyś, Marcyś!...
Wypłakał się jak dziecko, wstał prawie siłą i poszedł dalej, zataczając się jak pijany...
Ranek był piękny... Ludzie wyłazili z chałup na pola to z sierpem, to z kosą; widzieli idącego. Parę kobiet nawet „Boga pochwoliło“, on odpowiedział machinalnie i szedł dalej. Niktby go i tak nie poznał!... Zmienił się, wąsy zapuścił; a z tłumokiem na plecach wyglądał raczej na żebraka, niż na tutejszego gospodarza.