Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ściom“... Mróz trzeszczący nie powstrzymał ich; nawet zdalsza przyszli i prawie całą napełnili piekarnię.
W izdebce chory spowiadał się księdzu. Wynędzniałą twarz uniósł na ręku i słabym głosem mówił swoje przewinienia. Jakie?... to rzecz Boga.
W sieni i piekarni stali gazdowie, kobiety i dzieci, wszyscy z nabożnemi minami, słuchając, rychło z izdebki ozwie się sygnał Komunji św. Wreszcie głos dzwonka wybiegł do sieni. Ludzie poklękli i poczęli mówić pacierze, jakie kto umiał: jedni litanję, drudzy koronkę, a inni wreszcie zwyczajne „paciorki“. I znów dzwonek ozwał się powtórnie. Ludzie wstali, zamieniając pacierz na cichą gwarę...
W piekarni, przy piecu, dziewczyna służąca warzyła mleko dla „furmana“, który zziębnięty bił „kerpcami“ o podłogę.
Drzwi zaskrzypiały od izdebki i ksiądz wikary ukazał się w sieni. Lud rzucił się do rąk „jegomościa“, całując go po białych dłoniach...
— No, jakze jegomościu, będzie jesce co z niego? — pytali śmielsi gazdowie.
— Ha, Bóg to raczy wiedzieć... Czemuście po doktora nie posłali? — spytał, zwracając się do żony chorego.
— O mój jegomościcycku, — odrzekła kobieta płaczliwie — edyć radziliśmy, co my mogli... Co