Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I mijają się gromadami, przechodzą jedni drugich, a kto mocniejszy — idzie przodem, wyprzedzając innych.
Wielu ma nogi spięte, podobnie, jak te owce, którym się nogi spina, żeby nie biegały. Chodzą drobno i, ocierając piętami kostki, krwawią je... Czasem zapominają, że są spięci i czynią ruchy, jakby mieli iść szerokim krokiem. Wtedy się plączą i padając, uderzają czołem o kamienie ostre po drodze. A czasem, chcąc dogonić idących na przedzie, mimo spętania okrwawionych stóp, rozpoczynają skoki, jak te wrony, z zagonu na zagon. Częstokroć jednak potykają się o nierówność ziemi i muszą, zadyszani, spoczywać na miedzy; tymczasem inni przechodzą ich łacno; nawet ostatni dziad, o jednej nodze, równa się z nimi.
Potem już, nauczeni, godzą się z swym losem, drobią, jak Bóg przykazał, drobią za innymi udeptanym śladem... Przywykli.
Idący na ostatku, schorzali i starzy, dyszą piersiami ciężko, jak miechem kowalskim, stają co chwilę na mały wypoczynek, łapią wargami powietrze, doznaku tak, jak pstrągi, gdy woda na przykopie wyschnie — i wleką się znów za innymi bezustanku, wiecznie, zbierając to po ziemi, co pierwsi odejdą.
A w oczach wszystkich ostających w tyle tli się powoli ogień nienawiści; wiatr wągle