Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na dodatek, około 9. godz. poczęły zajeżdżać na dziedziniec wozy bojowego trenu...
Otrzymały rozkaz cofnięcia się natychmiast i ustawienia się na łące za osłoną stodół.
Nie zdołały jeszcze wszystkie zawrócić, gdy ozwał się znajomy świst — jeden — drugi — trzeci...
Jakby stado jastrzębi wpadło na dziedziniec. Powstało zamieszanie.
Pułkownik mył się w stodole. Wypadł w koszuli rozpiętej — rzekłbyś: Kmicic — i w momencie sprowadził ład.
Widzieć było wtenczas nasz zazwyczaj opieszały tren. Można rzec: skrzydeł dostał — tak rwał z powrotem do lasu.
Szrapneli kilkanaście puszczono na folwark. Szczęściem szkód w ludziach nie było. Jakichś parę kontuzyi drobnych. Zdarzyła się przytem zabawna rzecz. Jakiemuś telefoniście kulka szrapnela przebiła na plecach zwieszoną manierkę, w której miał dopiero co z kotła nalaną gorącą kawę. Ciecz gorąca poczęła spływać po nim... I on, czując po uderzeniu płynącą po sobie »krew«, począł wołać, blizki omdlenia: »Sanitaryusz! Sanitaryusz!« Aż go odratowano, pokazując mu ranę głęboką — w manierce.
Otrzymuję rozkaz pojechania w sprawie służbowej do Lublina. Zbieram się, jadę.
Jeszcze nie wyjechałem z lasu, gdy uderza mię niezwykłe ożywienie wśród mijanych koło drogi rezerw. Ludzie wybiegają na drogę z okopów, krzyczą