Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

styczne; sam komin jak łabędzia szyja obnażona, z zarzuconem z niechcenia śnieżnem sortie de bal. Dachy sklepów, piwnic, nizkich szop, wyglądają jak wielkie białe mogiły, nie poznałbyś, co zasypane w tej puszystej topieli — gdyby nie ździebełka czarnego szczytu A na każdym dachu jakaś niespodzianka; tu wyskok, tu wielki gzyms, miękki i łagodny, falisty, jakby zadrżała ręka garncarza, który go w miękkiej modelował glinie: tu zagięcia, czuby, jak nagumowane włosy japonki, a wszystko dziwnie łagodne, zaokrąglone, podwinięte w jednem, wywinięte w drugiem miejscu, chwiejne, faliste, gładkie, wylizane językiem wichrów. Czasem sterczy kogutek, jak nakrochmalona serwetka na biesiadnym stole, kunsztownie w węzeł zwinięta. Kopce ziemi, kupy wiorzyska, wyglądają jak wielkie kurhany. Miejscami widzimy, że śnieg posiada przedziwną, nieznaną własność: spoistości i wytrzymałości na rozciąganie. Oto na drabinie wzdłuż każdego szczebla wisi jak krótkie, a grube śnieżne boa, lub jak duła obrócona do góry; trzyma