Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


29 listopada.

O zachodzie. Łono doliny w cieniu, śnieg skrzypi pod nogami, mróz szczypie. Śnieg prawie ciemno-fioletowy, a drugi fiolet w niebiosach. Na najdalszym brzeżku jakiegoś wirchu, odrzynającego się na złotem niebie zachodu, zapaliły się nagle ognie w szybie jakiejś, ledwie dostrzegalnej, chatynki: goreją jak otwarta czeluść huty, lub piec garncarski. Zwolna ogień zaczyna migotać, omdlewać, gaśnie i umiera — a wtedy wychodzi jasno sylwetka chałupiny i rózgowate drzewa, odcinające się na niebie jak fantastyczna Golgota. Słońce zapada coraz głębiej, już go nie widać, spuściło się za zębiaste „Kominy“. Stoi Giewont groźny, szary, ośroniały, wysoki, a cały łańcuch odrzyna się z wyrazistością greckiej kamei na jasnem niebie.
Ponad zaszłem słońcem na horyzoncie wielka jasność i przejrzystość — przejrzystość orlego oka. Dalej na zachód, ponad linią ziemi, jasność ta przechodzi w żółtawe, woskowe zorze. Na wschodzie regle czarno-granatowe,