Strona:Władysław Ludwik Anczyc - Wspomnienie z Tatr.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O dziękujcież Bogu, że was tu w taki dzień zaprowadził — tyle lat chodzę po górach, a dopiéro drugi raz mgły się tak pięknie ułożyły. Można napatrzyć się do woli z rozmaitych wierchów naszym Tatrom, ale żeby tak słoneczko jasno świeciło a spodem tak gęsto były chmury — to się rzadko trefi. — Patrzcież moi piękni i pomódlcie się do Pana Jezusa.
Widok był przecudny, lecz nie mniéj piękny ten prosty góral z obliczem rozjaśnioném zachwytem, z poczuciem poetyczném wspaniałości obrazu i z tém wdzięczném zwróceniem się ku Bogu za to, że tak śliczny świat stworzył.
Nie chcę silić się na słowa — nie ma tak potężnych, aby zdołały wydać cud roztaczający się przed wzrokiem — nie lubię tych, co się sadzą na czcze i zimne opisy: pióro chyba gienialne Danta, Mickiewicza lub Krasińskiego zdołało naszkicować ten obraz; naszkicować mówię, bo mowa ludzka nie jest w stanie oddać dzieł Bożych w całéj ich potędze i wielkości.
Uroczysta cisza, nie śmieliśmy jéj przerwać jedném słowem; odosobnionym od świata, od ludzi, mimowolnie nasuwały się na myśl słowa Fredry:

Gdzie te wielkie dzieła świata,
Co to mają przejść naturę!
Gdzież ta w łez i krwi żałoba,
Ta zwycięzkich mordów wrzawa!
Gdzież ta grzmiąca echem sława?
Gdzież pochwalne owe głosy,
Co to mają bić w niebiosy!?
Tu na górze nic nie słychać —
Cisza wkoło — cisza błoga —
Tu można wolniéj oddychać:
Daléj ludzi — bliżéj Boga.

Staliśmy długo, długo — Sieczka wyliczał szczyty jeden po drugim, lecz nic nie wiem, nic nie pamiętam — nazwiska bezwiednie obiły się o ucho jak puste brzmienie. Morze mgieł porywało mię ku sobie, gdzieś w bezgraniczny przestwór — coś ciągnęło czasem, ażeby się puścić na jego fale; jakiś niewysłowiony szał ogarniał duszę, rwał ją ku tym nieprzejrzanym przestworom, ku wymarzonéj krainie szczęścia... ku niebu! — ku Stwórcy.
Za dnia jeszcze powróciliśmy do Zakopanego.

Wł. L. Anczyc.