Strona:Władysław Ludwik Anczyc - Wspomnienie z Tatr.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No juści, ze nie ma; sejm nie chce uchwalić, bo się węgierskim panom bardzo podoba za kozicami gonić. Czy oni to mają taki rozum, jak ci panowie, co u nas podali suplikę do cesarza. Węgier to jeno pić kwaśną wodę z winem, skakać przy cygańskiéj muzyce i psocić; ale zastanowienia nad nicem nie ma i o nic nie dba, byle sobie tylko dogodzić.
— Słuchajcieno Sieczko, a gdyby tak wystrzelić na wiatr — rzekłem, wyjmując rewolwer — musi tu być między górami bardzo piekne echo, a powtóre wystrzał spłoszyłby kozice, jeżeli gdzie leżą pod skałą i moglibyśmy je zobaczyć.
— A niechże Bóg broni, strzelać nie trzeba, bo kozice zestrachane uciekłyby na węgierską stronę, a tamby im nie darowali.
— A cóżbyście téż powiedzieli, gdybym tak strzelił do kozicy i zabił.
Sieczka zaczerwienił się z oburzenia i zawołał szorstko:
— Odleciałbym ich i zostawił samego w górach, toby już do Zakopanego nie wrócili.
— A pięknie, bardzo pięknie — odezwała się Zosia — to Sieczka odszedłby nas i zostawił tu na zgubę, choćbyśmy nic nie zawiniły?
— Ej panienka zajdzie cłeka z boku, jakby strzelec sarnę — rzekł Sieczka — no juz widzę, zebym odejść nie mógł, ale co pana dobrodzieja tobym zawiódł do starostwa w Nowym Targu, musieliby albo zapłacić 50 papierków kary, albo ze trzy niedziele w hereście odsiedzieć. No ale my tu gadamy, lada próżniaki, a droga jesce daleka i najprzykrzejsa. Pójdźmyz juz ku górze, tylko prosę ich pięknie, zeby jeno pod nogi patrzeli, a nie oglądali się na bok, bo się mozna przestrasyć i potém odrazu fik na sam dół.
— Ten to próg — mówił Maciéj — zagradzał przejście na turnię; nikomu nie przyszło do głowy, że tędy na wierzchołek przejść można, dopiéro gdyśmy tu byli z księdzem Janotą, spróbowałem wydrapać się na próg i odszukałem drogę.
Odtąd wejście bardzo przykre, spadziste, trzeba się czepiać rękami i nogami, ale szczyt Świnicy coraz bliższy, dodawał zapału; tuż pod samym wierchem niebezpieczna wązka szczelinka nad bezdenną przepaścią, nie tak jednak znów trudna do przebycia. Przewodnik przestrzegał nas jeszcze, aby wciąż patrzyć przed siebie, a nie oglądać się w tył: jeszcze kilka wysileń i stoimy na szczycie. Stanowi go przestrzeń nadzwyczaj szczupła — szerokość 10 stóp, długość 12 zapewne nie przenosi. Szczyt ten nie jest jednolity, ale z głazów nastroszonych granitu złożony: głazy szare, czarne, żółtemi i białemi porostami upstrzone — w środku maleńkie zagłębienie, w którém nas Sieczka posadził.
Dotąd nie mieliśmy czasu spojrzyć dokoła, zauważyłem tylko, że gdyśmy dochodzili szczytu, blask słońca oświecił kamienie: ucieszyłem się wielce, że mgły pierzchnęły, a chcąc odrazu doświadczyć wrażenia widoku, jaki miał się roztoczyć przed nami, przestrzegałem dziewczęta, aby się nie oglądały aż z góry. — W téj chwili Sieczka padł na kolana i wznosząc ręce krzyknął z zachwyceniem:
— Patrzcie! patrzcie!
— Skamieniałem. Nad nami błękit jasny: słońce jasne promieniejące, a jak okiem sięgnąć na wszystkie strony, białe — równe — nieprzejrzane morze mgły, niedozwalające przeniknąć wzrokiem w doliny. Na morzu tém sterczą wyniosłe, granitowe szczyty — niby wyspy wyłonione z głębi toni. Szczyty szare, ciemno-błękitne, szafirowe, cudownie odrzynające się od płaszczyzny białéj u stóp ich rozłożonéj; zdawało się, że na tém morzu bezbrzeżném lada chwila pojawi się żagiel, albo łódka — złudzenie niewypowiedziane.
Wszyscy krzyknęliśmy z podziwienia.