Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 208 —

się oglądał za mną. Ja nadsłuchuję, co mogę i mam się na baczności przed zdradą. Nagle słyszę... krak... krak... Oho, wiem ja, czem to pachnie, nie zwędziesz zdrajco!... To watażka spust u samopału naciągał....
....Myślę sobie, już on gotów na mnie, poganin, jeno się odwróci, a palnie, i koniec. Już nie ma czasu czekać a dumać, jednemu z nas śmierć sądzona.... Skoczyłem nagle jak kot, chwyciłem watażkę za kark i całą siłą pchnąłem w przepaść.... Ledwie krzyknął... i zginął w przepaści.... Stuknęło na dnie w jarze, jakby bryła ciężka spadła, zostałem sam wśród nocy...
....Nachyliłem się po nad jar... Widzieć nie można było w ciemności, ale słuchałem, czy się jęk nie odezwie... Ani pisnął... poszedł milczkiem do biesa, i kość jedna nie pozostała pewnie w nim cała... Ptak jeno jakiś duży a czarny, spłoszony hukiem, podleciał z jaru, a ja trzy razy krzyż zrobiłem, bo mi się w strachu zdało, że to sam nieczysty pędzi z duszą watażki...
....Poczekawszy chwilę, poszedłem