Strona:Władysław Łoziński - Madonna Busowiska.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nasta pod wrażeniem tej wiadomości, które takie było, jak gdyby ktoś tępym obuchem uderzył ją gwałtownie w ciemię, tak, że nic nie słyszała od wielkiego szumu w uszach, i nic nie widziała od „świeczek“ latających przed oczyma — pobiegła do pomieszkania pana Zygmunta. Nie wiedziała, po co tam idzie i czy tam iść wolno; szła machinalnie za stanowczym rozkazem instynktu, który jej powiadał, że musi dostać się do chorego, jak wierny pies do swego pana, i położyć się na progu, jeśli go wpuszczą, za drzwiami, jeśli go wypędzą.
Nikt jednak nie odpędził Nasty; dostała się do pierwszego pokoju, który był pusty, i stanęła cicho w progu, z którego mogła widzieć, co się dzieje w drugim pokoju. Pan Zygmunt leżał jak biała figura woskowa, nieruchomy i wyprostowany, ale oczy miał otwarte, jeszcze większe i głębsze i bardziej błyszczące, niż zwykle. Hrabina siedziała naprzeciw niego, a miała powieki czerwone od płaczu i bezsenności. Nie odwracała wzroku od chorego i mówiła doń tonem miękkim i cichym, jak się mówi do dziecka; ale p. Zygmunt nic nie odpowiadał, tylko patrzył przed siebie temi gorejącemi oczami, że aż Nastę strach zbierał. Hrabina zadawała sobie gwałt wielki, aby okazywać spokój,