Strona:Voltaire - Refleksye.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chwila ta się iści.
Memnon wychodzi z ukrycia i padając plackiem, po trzykroć zcałowawszy proch z królewskiej posadzki, czołobitnie wręcza majestatowi swoją skargę na rzeczy porządek, kędy podskarbiowie Jego Kr. M. zagarniają szczęście jednookich Jego Kr. M. poddanych.
Majestat z wrodzoną wszystkim majestatom dobrotliwością przyjmuje łaskawie zwitek, wołający o sprawiedliwość i rozkazuje jednemu z obecnych satrapów przedłożyć sobie podanie we właściwym czasie, poczem odpływa jak opatrznościowa łódź ocalenia. Niestety, w tej samej chwili, ów satrapa, rządzący królem, który rządzi ludem, w krótkiej lecz stanowczej rozmowie, z więcej niż królewską wzgardą poucza Memnona o tem, czego p. Memnon nie wiedział od urodzenia: że jest głupi, jako plaster na oku lub jak błazen, wybiegający na wysokość tronu z pominięciem wszystkich stopni, i że szukając broni przeciw podskarbiemu u jego przyjaciół, popełnia nietakt i nieprzyzwoitość.
Memnon jeszcze nie rozumie.
Memnona zdroje zdumienia są jak truchla, jak jama oczna, nie mają dna, ni miary.
... Więc to tak?
... Więc król nie może nic, satrapa może wszystko?
— Któż jest podskarbi, że mu wolno przywłaszczać majątek?
— Rzekłeś. W pytaniu odpowiedź: „Kto jest podskarbi?“