Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
II.

Zdawało się, że Meksyk tylko na mnie czekał, jak jeden z tych poczciwych i dobrze wychowanych wulkanów, które drzemią przez całe stulecia i nagle,, w chwili kiedy podróżnik dosięga ich szczytu poraz pierwszy, zaczyna huczeć i wyrzucać kłęby dymu jakby na powitanie turysty.
Od trzydziestu lat kraj pod rządami sędziwego prezydenta Porfirio Diaz’a drzemał, zażywając błogiego spokoju. W chwili mego przyjazdu zbudził się, i rozjaśnił moje życie nieskończonym szeregiem rewolucji, trwających do dnia dzisiejszego.
Com ja widział w przeciągu tych lat dziesięciu! Porfirio Diaz, dożywotni, jak mniemano, prezydent, zmuszony został do ucieczki, aby umrzeć w jakimś hotelu Starego Lądu. Madero, człowiek dzielny, który rządził, radząc się wirujących stolików i rozmawiając z duchami, podziurawiony został kulami w piwnicach pałacu prezydentury, dokąd się schronił przed swemi mordercami. Po nim alkoholik Huerta, — umierający w więzieniu Stanów Zjednoczonych z rozpaczy, że mu pić nie pozwalano. Wreszcie Carranza, który zdawał się rokować sto lat życia — świeżo zamordowany.
W przeciągu lat dziesięciu, aż czterech prezydentów zamordowanych lub zmarłych na wygnaniu, to nieco za wiele tragedji na tak krótki okres czasu. Historja tych prezydentów Meksykańskich przypomina losy greckich Atrydów — którzy w końcu zawsze padali ofiarą nieubłaganego „fatum”.
Co do mnie jednak, który otwartość posuwam aż do cynizmu, przyznać muszę, że mi się dobrze działo, że nie zachowuję żadnych smutnych wspomnień i nie wylałem ani jednej łzy dla uczczenia pa-