Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

południowej, po hiszpańsku się nie nauczył, a bywał jak to wówią, na wozie i pod wozem. Kopał szmaragdy w Kolumbji, srebro w Peruwji, cynę w Boliwji, handlował saletrą w Chili, hodował bydło w Argentynie, skupował hervę mate w Paragwaju, a wszędzie i zawsze pozostał niepoprawnym pijakiem. Czy jako przedsiębiorca czy jako prosty robotnik, pijany zawsze, dawał pieniądze ludziom zaledwie sobie znanym, z równą łatwością jak żądał „pożyczek“ od każdego na opędzenie kosztów swojej włóczęgi.
Ooecnie skupywał woły na rachunek jakiegoś fabrykanta buljonu Liebiga w Paragwaju. Mówiąc o tym buljonie Macpherson uśmiechał się z politowaniem — poco buljony? czyż niema w hisky na świecie?
Morales chwilkę się zawahał, spojrzawszy na swój mundur. Był na służbie, nie wypadało mu przeto wstępować do szynku inaczej, jak tylko w charakterze urzędowym, dla zrobienia porządku. Po namyśle, rozczulony widokiem Macphersona rozgrzeszył się jednak. — Taki stary znajomy! wstąpimy na kieliszeczek, don Macpherson, co?
Weszli do oberży, której drzwi wychodziły na plac targowy. Właściciel, pełen uszanowania dla Moralesa, ustawił im osobny stolik w głębi „patio“. Nie posiadał wprawdzie whisky, ale przyniósł natomiast butelkę jałowcówki, którą szkot miłosnem powitał okiem.
— Pij, don Macpherson, pij, ile zechcesz — rzekł Morales. — Wiesz pan, że wysoko cenię wszystkich anglików, a teraz, kiedy jestem czemś w moim kraju...
— Ja... nie być anglik, ja... być szkot.
Morales przypomniał sobie słabostkę przyjaciela. Bardzo dobrze. Szkotów również poważał. Potem, jakby czekając pochwał od swego towarzysza, opo-