Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nic mu nie zrobimy! on musi posiadać amulet.
Przełożeni byliby go chętnie zamianowali oficerem, ale był analfabetą. Musiano się wobec tego ograniczyć do galonów kaprala. Dumny z nowej godności zapuścił na górnej wardze kilka włosków, mających udawać wąsy.
W dnie targowe dziewczęta, jadące oklep na swych kudłatych konikach, podziwiały słynnego policjanta. Nazywały go nie inaczej jak „don“ Morales, bladły ze wzruszenia na jego widok i usiłowały go usidlić powłóczystemi spojrzeniami.
Pewnego ranka, mając służbę na targowicy, Morales spotkał znajomego z paragwajskich czasów cudzoziemca.
— Don Macpherson! co za miła niespodzianka! jakże się Pan miewa?
Uścisnęli się. Wprawdzie policjant żywił dla Macphersona taką samą pogardę, jak dla reszty cudzoziemców: Macpherson nie znał języka guarani i fatalnie mówił po hiszpańsku — były to oczywiste dowody jego niższości umysłowej. Pozatem, jak wszyscy cudzoziemcy, miał ogromne nogi: co w południowej Ameryce, gdzie mężczyźni mają nogę małą i wysoką w podbiciu jak u kobiet, uchodzi za dowód niskiego pochodzenia. Ale zato potrafił przez dwadzieścia cztery godzin z rzędu wysiedzieć przy stole, wypróżniając butelki wódki, jedną po drugiej. Z wymową kaznodziei wychwalał lecznicze własności whisky, niezawodnego, jak twierdził, środka na wszelkie dolegliwości ciała i duszy.
Morales znał jego zwyczaje. Jeżeli Macpherson wypił więcej niż jedną butelkę, śmiertelnie się obrażał, jeśli go nazywano anglikiem.
— Ja... nie być anglik — odpowiadał, kalecząc niemiłosiernie narzecze kastylskie, — ja być szkotl
Od wielu lat przebywając w krajach Ameryki