Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rza: wysysał im chorobę z ust, a po cnwili wypluwał robaka, kamień, pająka lub małego węża, który w chorym siedział — i chorobę jak ręką ujął. Umierali wprawdzie niektórzy, ale to tacy, którzy nie chcieli czekać na czarodzieja i udawali się do białych doktorów — sami sobie winni...
— Najlepszym jego sekretem — dodawał Jaramillo — był sposób na ukąszenie węża. Wyjawił mi go niedługo przed śmiercią. Jest to dziedzictwo cenniejsze, niż worek złotych uncji.
— Powiedz mi, bracie — prosił Morales.
Jaramillo wzdrygnął się.
— Nie mogę! sekretu tego udzielić można jedynie w Wielki Piątek! gdybym ci go dziś wyjawił, straciłbym władzę uzdrawiania aż do przyszłego roku.
Morales jednak nie dawał za wygranę, nudził przyjaciela z uporem dziecka, napierającego się zabawki. Przypomniał sobie, iż widział jednego razu, jak stary czarodziej wyleczył ukąszonego przez żmiję człowieka, który przyszedł doń z ramieniem czarnem i obrzękłem. Przyłożywszy na ranę okład, z jakichś ziół sporządzony, mruczał przytem tajemnicze zaklęcia, schylony nad trupem zabitego węża.
— Takiś to przyjaciel... — powtarzał Morales — nawet taką drobnostką nie chcesz się ze mną podzielić.
Napróżno Jaramillo mu tłomaczył, że to leży nawet w jego interesie aby przez wydanie tajemnicy czarodziejskiej w nieodpowiedniej porze nie utracił mocy uzdrawiającej.
— A co będzie, jeżeli ciebie przy robocie żmija ukąsi?
— Niema obawy — odpowiadał tamten — przecież sam dałeś mi podwiązki ze skóry tapira, od której węże uciekają jak od zarazy.
Pewnego dnia nareszcie Jaramillo ustąpił.
— Skoro ci tak bardzo na tem zależy...
— Otóż widzisz, cała rzecz polega na tem, ażeby,