Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swojej wyprawy, nie myśleli ani o obaleniu rządu „uzurpatorów, ani o zdobyciu koszar i — wycięciu do nogi policjantów. Uwaga ich skupiła się całkowicie na grubym oficerze, który, mimo ostrzeliwania ze wszystkich stron, stał dalej w otwartem oknie, strzelał z rewolweru i klął, jak tylko Hiszpan kląć potrafi.
„Nie psuj ładunków, stary, ” dodał Jaramiilo, ten człowiek musi posiadać niezawodny amulet sam djabeł nic mu nie zrobi! Kto wie, czy niema przv sobie pióra „kaburé“.
Morales ognia zaprzestał. Do swego przyjaciela miał ślepe zaufanie, a zresztą każde dziecko zna potęgę piór kaburé!...
Naraz z głębi ulic zagrzmiały nowe salwy; nad ciągały posiłki wojskowe...
— Niech żyją biali! precz z Sepulyedą! śmierć czerwonym!
„Skończyło się, trzeba zmiatać”, rzekł Jaramiilo*
Przyjaciele rzucili się pędem ku przystani, skurczeni we dwoje, aby jak najmniejszy cel przedstawiać dla sypiącego się z dwóch stron gradu pocisków. Pozostali żołnierze nie myśleli o ucieczce, bronili się mężnie do ostatka...
Kiedy zbiegowie dotarli do przystani, jeden z parowców był już daleko, drugi właśnie odbijał od brzegu. Nie zdziwiło ich to bynajmniej.
— To było łatwe do przewidzenia, skoro się zawierzyło dwom cudzoziemskim łajdakom.“
Jakkolwiek statek odbijał od brzegu, dwaj przyjaciele z kocią zręcznością dzieci puszczy, bez wahania skoczyli w czarną otchłań i spadli na pokład szczęśliwie, uniknąwszy przymusowej kąpieli w rojącej się od kajmanów rzece... Byli uratowani... Niech Bóg ma w swojej opiece walecznych, którzy pozo stali na brzegu!
Kiedy parowiec oddalił się już na tyle, że światła