Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Spojrzałem w kierunku domu, ale nie zdołałem nic dojrzeć — zasłaniały go całkowicie drzewa bulwaru.
Generał, poszeptawszy z szoferem, przesiadł się z nim, oddając mu kierownicę — ufał widocznie bardziej jego, niż własnej zręczności. Pocichu dawał mu instrukcje, podczas gdy indjanin i pomrukiem zadowolenia gładził pieszczotliwie hamulec i dźwignie wspaniałej machiny.
Zdawała się żywą istotą — potworem, zaczajonym w oczekiwaniu chwili, kiedy na znak człowieka rzuci się na upatrzoną ofiarę. Motor zdawał się martwym. Najlżejsze jednak dotknięcie wystarczało, aby machina drgnęła nagle, jak koń puszczony z ręki jeźdźca w szalonym wyścigu.
— Przygotuj się na spożycie potrawy, sporządzonej według mego smaku, panie Maltrana, rzekł Castillejo zcicha, nie odwracając głowy. Będziesz świadkiem polowania, jakiego nie widziałeś jeszcze z pewnością.
Ale poco u djabła generał mnie właśnie wybrał do zakosztowania tej potrawy?
Minęło pięć minut, może godzina... nie wiem, w podobnych chwilach traci się całkowicie rachubę czasu.
Nagle doszedł mię hałas kłócących się pod drzewami pijaków. Był to oczywiście umówiony sygnał czatujących w ciemności drabów. Z cienia, rzucanego przez drzewa bulwarzu, wysunął się człowiek małego wzrostu, który, widocznie chcąc ich ominąć, miał zamiar przejść na drugą stronę ulicy.
W tej samej chwili uczułem gwałtownie wstrząsnienie — samochód ruszył z miejsca w szalonym pędzie... Od tej chwili straciłem jasną świadomość rzeczy — przed oczyma mojemi przelatywały jedynie, jak sen, nieokreślone wizje.
Widziałem, jak człowiek usiłował się cofnąć przed wynurzającym się nagle z ciemności samocho-