Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podporę kij sękaty, tego starca, co przebywał bez skargi swoją drogę krzyżową poprzez śniegi, zgarbiony, milczący, urągający losowi, jak jaki monarcha z dramatu Szekspira.
Przypatruję się moim Serbom podczas opowiadania. Są to dwaj smukli, tędzy, muskularni chłopcy o nosach tak bardzo orlich, iż wydają się dziobem drapieżnego ptaka, wąsy noszą sumiaste na sposób rosyjski. Z pod furażerki, mającej kształt podwójnego dachu, załamanego do środka, wymyka się kosmyk kruczych włosów. Mają typ idealnego mężczyzny, typ artysty, takiego jak go sobie wyobrażały młode sentymentalne panienki przed czterdziestu laty, ale ubranego w mundur koloru musztardy, o wyrazie spokojnym i junackim ludzi, spoufalonych ze śmiercią.
Mówią dalej. Opowiadają zdarzenia z przed kilku miesięcy, a słuchając ich możnaby sądzić, że, powtarzają bohaterskie czyny Kraljewicza Marka-Cyda serbskiego, co walczył z „wilami“ — upiorami leśnemi, uzbrojonemi w węże zamiast oszczepu. Ci dwaj ludzie, opowiadający swoje przejścia w barze Paryskim, jeszcze przed kilku tygodniami żyli barbarzyńskiem i nieubłaganem życiem ludzi pierwotnych.
Francuz poszedł do domu. Jeden z kapitanów przerywał swoje opowiadanie, aby od czasu do czasu rzucić okiem na stolik sąsiedni, przy którym z pomiędzy wysokiego kapelusza z piórami i jedwabistej bieli owiniętego wokoło szyi boa wpatrywała się weń para czarno podkrążonych oczu... Wkrótce przeniósł się do tamtego stolika, a po chwili się ulotnił a z nim razem znikły boa i kapelusz z piórami.
Zostałem sam z młodszym z kapitanów. Pije. Spogląda na zegar. Pije ponownie. Patrzy na mnie wzrokiem, zdradzającym wstęp do ważnych zwierzeń. Odgaduję potrzebę, jaką on odczuwa, aby mi opowiedzieć o czerni, co ciężką zmorą gniecie jego piersi.