Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niu radości, wyrzucając pieniądze garściami, wydała wszystko dzisiejszego popołudnia.
— A gdybym zaczęła żebrać — przeleciało jej na chwilę przez głowę. Dziś dzień radosny dla wszystkich, mianoby litość nad starą i zmęczoną kobietę.
Mimo znużenia oburzyła się na tę myśl przelotną. Nie żebrała nigdy i doprawdy w siedemdziesiątym roku życia zapóźno zaczynać. Muszę go zobaczyć, muszę! — powtarzała uparcie.
Była tak wyczerpana, że padła na ławkę pomiędzy drzewami bulwaru. Drzwi kawiarń i piwaiarni świeciły w ciemnościach jak ogniska rozżarzonych pieców. Dochodzące z nich przeróżne melodje zlewały się w chaos bezładny i wesoły.
— Jak to daleko... daleko...
Nagle ujrzała żołnierza, który uśmiechał się do niej. Był biały od kaska do trzewików, a tak przezroczysty, że po przez jego ciało widziała drzewa, ławkę sąsiednią i ludzi, przechodzących koło niej. Dal jej znak, aby szła za nim. Podniosła się z wysiłkiem z ławki.
— Och moje nogi... tak daleko! kilka kilometrów? nie dojdę tam nigdy. Padła na inną ławkę; przejrzysty żołnierz zatrzymał się, zwracając na nią smutne swe oczy.
— Nie martw się! gdybyś wiedział, jak jestem znużona! Ale twoja babka nigdy cię nie opuści, Albercie! zaczekaj — idę już, mój chłopcze...
Z nadludzkim wysiłkiem powstała z ławki i szła wślad za widmem przez nieskończony szereg ulic czarnych i pustych... jak my idziemy przez cierniste ścieżki życia, wiedzeni wspomnieniami — ścigając złudzenie.

Serbska noc.

Godzina jedenasta w nocy. O tej porze kończą się wszystkie widowiska w Paryżu. Pół godziny przed-