Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bowiem raz jeden w podobnem ubraniu. Ale czemu nie wracał?
— Papo! Papo! — szeptał wyciągając drobne raczki ku widmu, aby je przywołać do siebie. Ale ojciec go nie słyszał...
Matka i prababka trącały go łokciami, upominając, by siedział spokojnie.
Przy wyjściu, przed rozstaniem z młodą kobietą, stara przybrała ponownie swój ton rozkazujący:
— Jutro o tej samej porze! ja płacę!
Wdowa jednakże wymówiła się od zaproszenia.
— Babciu! mieszkam na drugim końcu Paryża — to podróż prawdziwa tutaj się dostać. Muszę wstać wcześnie do roboty i zająć się dzieckiem przed wysłaniem go do szkoły... zapewniam cię, babciu, że to dla mnie wręcz niemożliwe... A zresztą poco tu wracać? Albert nie powstanie z grobu, a to widowisko mnie zabija...
Stara śledziła ją wzrokiem, gdy odchodziła do stacji kolejowej z dzieckiem, upadającem ze znużenia. — Wiedziałam oddawna, że ta kobieta nie ma serca! Już tylko ja jedna pamiętam o Albercie!
Przez cały dzień następny było jej nieswojo. Z nadejściem wieczoru spotkała w kawiarni ojca Crainquebille. Jakkolwiek przekupień-filozof mówił mało i szedł przez życie obojętny na ludzi i rzeczy, sprawy starej przyjaciółki zdawały się go interesować. Zauważył, że od kilku dni była zmieniona do niepoznania. Wydawała dużo pieniędzy, kupowała najdroższy towar, sprzedając go po niższej od kolegów cenie...
— Ty się zrujnujesz — mówił do niej — zaczynasz zjadać swój kapitalik.
Mimo tych rad rozsądnych, przyjmował wszystkie kieliszki, które płaciła przyjaciółka.
O godzinie ósmej zaczęła się niepokoić.
— Do widzenia, Craiquebille, skoro nie chcesz