Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raliż ogarniał również jego nogi, odkąd nie rozgrzewała ich szybkość chodu. Ugięły się pod nim i padł na kolana. Potem, nie wiedząc dlaczego, mimo, iż powtarzał sobie, że położyć się nie chce, wyciągnął się na ziemi.
Ogarnęła go senność, równocześnie jednak chciał skrupulatnie uregulować swój rachunek. Przyniósł pieniądze... dlaczegóż nieboszczka przyjąć ich nie chciała?...
— Mówię Pani, że w tem niema mojej winy; oszukany zostałem przez tych, których wysłałem we właściwym terminie... ale czy chcesz mię Pani wysłuchać?
Nagle uczuł, że ktoś go słyszał. Jakaś istota żywa wyłoniła się z pośród głazów mogiły i powoli, pełznąc, posuwała ku niemu. Ten sposób posuwania się nie wydał mu się niezwykłym — przecież on sam leżał rozciągnięty na ziemi. Nie mając sił podnieść głowy, tej żywej istoty nie widział, słyszał tylko jej zbliżenie. Musiała to być nieboszczka Correa, która, ulitowawszy się nad bezsiłą Rozalinda, opuściła mogiłę, aby zabrać pieniądze z trzosa. Być może, iż także wdowa z latarnią towarzyszyła nieboszczce.
Posłyszał również szmer czegoś, co się otwierało jakby potężne ziewnięcia straszliwie głodnej paszczy. Przejął go dreszcz śmiertelny na myśl, czy te dwa upiory nie suną ku niemu, aby, wypiwszy krew jego, nabrać sił do dalszego dręczenia ludzi. Potem coś olbrzymiego i ciemnego przesłoniło mu zimową poświatę pustyni, a w źrenicach jego utkwiły okrągłe oczy, podobne do uporczywego i płomiennego wzroku nieboszczki. — Tylko oczy te nie były czarne, lecz zielone o złotawych błyskach.
Tuż przy głowie jego odezwał się nagle ryk, który wydał mu się rodzajem grzmotu, zdolnego wstrząsnąć całą pustynią. Przed oczyma otwarła się purpurowa przepaść, ociekająca białą pianą, najeżona