Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

koziny na drogę, aby nie umarł z głodu podczas swej niebezpiecznej podróży.
Zjadłszy wszystką kozinę, Rozalindo nie stracił odwagi. Dopóki posiadał u pasa torebkę nie obawiał się głodu ani pragnienia. Niósł w niej swój zapas liści koki, cudownego środka, który uodparnia krajowców na wszelki niedostatek, podniecając równocześnie ich organizm. Dzięki temu cudownemu zielu, uważanemu przez Inajan za pożywienie Bogów, mógł przeżyć wiele dni, nie czując głodu ani pragnienia.
Z nadejściem nocy szukał schronienia pod odłamem skalnym lub w ruinach dawnych osad górniczych. Wyruszał z brzaskiem dnia, pilnie bacząc na udzielone wskazówki, aby nie zbłądzić w tej pustyni bez drzew, bez domów i rzek, które pozwalały orjentować się w podróży.
Nejgroźniejszem niebezpieczeństwem, były lodowate wichry, na tej wysokości, w pustyni, nie dającej: wędrowcowi najmniejszej ochrony, równie groźne, jak burze śniegowe. Rozrzedzone powietrze, u ludzi, poraz pierwszy przebywających wysokie płaskowyże Andów, powodujące t. zw. „chorobę górską” — naszemu wędrowcowi bynajmniej nie zawadzało. Szeroka pierś i zdrowe serce górala pozwalały mu oddychać swobodnie na wysokości, na której muły i konie zdychały z niedostatku powietrza.
Pewnego ranka zdał sobie sprawę z tego, iż znajduje się na ostatniej, najwyższej przełęczy. Jeszcze dwa, trzy dni podróży i zacznie schodzić wdół.
— Nieboszczka Correa powinna być gdzieś niedaleko — pomyślał.
Jak wszyscy ludzie z jego stron, znał historję nieboszczki Correa. Była to młoda kobieta, która z małem dzieckiem na ręku puściła się pieszo przez pustynię do Chile, aby odszukać męża czy kochanka, który ją porzucił. Na najwyższej przełęczy lodowatej wichry pochwyciły ją w swoje szpony — umarła