Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A cóż się stało z ową Freyą Talberg, którą się tak interesowały dzienniki przed mym wyjazdem do Salonik.
Marsylczyk usiłował sobie przypomnieć.
— A, wiem, wiem. Ta szpiegini szwabska! — rzekł po dłuższej chwili. — Rozstrzelano ją przed paru tygodniami. W dziennikach nie wiele było o jej śmierci. Parę wierszy. Zresztą o tych ludziach nie warto wiele mówić.
Istotnie nie powiedział nie więcej i przeszedł do czegoś innego. Wszyscy zresztą ze wstrętem wspominali o tej kobiecie-szpiegu. Pod wpływem otoczenia Ferragut zaczął dzielić też te poglądy. Ale jak zawsze w chwilach przełomowych życia w myślach jego zarysowało się pewne rozdwojenie. Pogardzał Freyą na wspomnienie o jej zbrodniach. A jednocześnie stawał mu przed oczyma obraz czarującej kochanki, która urokiem swym umiała go zatrzymać tak długo w starym pałacu neapolitańskim.
— Nie powinienem o niej więcej myśleć, — rzekł sobie stanowczo.
Próżne postanowienie! Myśl biegła wciąż ku zmarłej.
Tegoż samego popołudnia, wkrótce po owej rozmowie w kawiarni na Cannebiere, poszedł na pocztę po pisma, jakie kazał sobie przesyłać do Marsylji. Wręczono mu pakiet znacznej objętości: dzieniki, listy; te znał tak, iż dość mu było rzucić okiem na kopertę, by wiedzieć, co zawierają. Było tam parę słów od żony; trzy obszerne listy od Toniego, cały szereg pism od barcelońskich domów bankowych.
Ferragut dokonał owego powierzchownego przeglądu poczty u podjazdu gmachu pocztowego. Było tam to samo co zawsze po każdej dłuższej żegludze. Miał już zamiar porozmieszczać to wszystko po kieszeniach, gdy nagle zwrócił uwagę na ja- strzegł. Na kopercie był stempel paryski. Pismo kąś grubą kopertę, której początkowo nie spo-