Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go jednak gniewało jeszcze bardziej, doprowadzając niemal do rozpaczy, to to, iż słuchać musiał rozkazów komendanta konwoju, częstokroć starego, przywykłego do rozkazywania marynarza.
Przybiwszy też do portu w Marsylji, oświadczył pewnego dnia władzom morskim, że, jak to postanowił nieodwołalnie, w podobnych warunkach nie wyruszy na morze. Cztery podobne wyprawy obrzydziły mu już życie. Bojeźliwsi komendanci statków, nie odważający się na opuszczenie portu bez eskorty torpedowców, znajdowali może szereg stron dodatnich w takich warunkach; on jednak czuł się bodaj bezpieczniejszy, gdy żeglował sam jeden; zręczność osobista i znajomość śródziemnomorskich dróg okrętowych zdawały mu się najlepszemi z zapewnień bezpieczeństwa.
Z prośbą tą się zgodzono. Był właścicielem okrętu; obawiano się też utracić jego współpracę w czasach właśnie, gdy środki przewozowe stawały się coraz rzadsze. Pozatem „Mare Nostrum“ ze względu na swą szybkość nadawało się do użycia w poszczególnych wyjątkowych wypadkach, gdy chodziło o pośpiech.
Ulises musiał zostać kilka tygodni w Marsylji w oczekiwaniu na ładunek pocisków.
Pewnego rana około godziny dziewiątej ubierał się właśnie w swej kajucie, by zejść na ląd, gdy we drzwiach stanął Toni.
Młodszy oficer był jednocześnie jakby onieśmielony i nasrożony.
— Ona jest tu, — rzekł lakonicznie.
Ferragut spojrzał nań pytająco: „Kto taki, co za ana!“
— Któż chcesz, żeby to był... Ta z Neapolu! Ta szatańska blondyna, co nam przynosi nieszczęście... Ciekawym, czy ta czarownica każę nam tu znowu tkwić przez całe tygodnie, jak wówczas.
Poczem zaczął się tłumaczyć, jakgdyby popełnił jakieś wykroczenie służbowe. Ze statku rzu-