Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy wie ktokolwiek o tem, co zaszło?
Toni wzruszył ramionami. Nikt!... Znalazłszy się na statku, uspokoił psa pokładowego szczekającego jakby się wściekł. Co do majtka na warcie, to ten słyszał strzały, ale przypuszczał, że to jakaś bójka pomiędzy marynarzami. Zresztą pilnować miał tylko kładki rzuconej z pokładu na nabrzeże.
— Zawiadomiłeś policję?
Pytanie to oburzyło zastępcę: zadrasnęło w nim miłość własną śródziemnomorców. którzy w razie, niebezpieczeństwa nie uciekają się nigdy pod opiekę władz, lecz wolą samym sobie zawdzięczać ratunek.
— Miałżebyś mnie za denuncjanta?
Jeśli o czem myślał na przyszłość, to o tem, o czem przystało pomyśleć prawdziwemu mężczyźnie. Odtąd, dopóki tylko będzie w Barcelonie, nie wyjdzie na miasto bez broni... i nie chciałby doprawdy znaleźć się w skórze tego, coby doń strzelił a nie trafił!... Poczem, mrugnąwszy okiem, pokazał kapitanowi to, co nazywał „swym kawałkiem żelaza“.
Toni bowiem nie ufał broni palnej. Wołał on ciosy, zadawane pocichu; nad broń palną przenosił broń białą: miłował ją tą miłością atawistyczną, w której odzywać się zdawało przywiązanie jego naddziadów do siekier korsarskich.
Miękim, pieszczotliwym ruchem wyciągnął z za pasa nóż angielski, nabyty jeszcze za czasów, gdy był patronem barki: błysnęła klinga lśniąca, wypolerowana jak zwierciadło, do sztychu nadająca się jak sztylet, w cięciu ostra jak brzytwa.
Może niedługo już będzie mógł zażyć „swego kawałka żelaza“. Przypomniał sobie, że dni ubiegłych widywał dokoła „Mare Nostrum“ jakieś podejrzane indywidua, wypatrujące, co się tam działo. Jeśli zobaczy ich przypadkiem, zejdzie na ląd, by im parę słów szepnąć.
— Nie rób nic, — nakazał Ferragut. — Ja się tem zajmę.