Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Brednie wierutne! Zmyśliła wszystko to niezawodnie, chcąc mnie namówić, bym ją w sobą zabrał!

Pewnego ranka, znalazłszy się na pokładzie swego parowca, spostrzegł, że Toni podchodzi doń ze zbielałą na popiół twarzą.
Poszli razem do kajuty pokładowej i młodszy oficer, rozglądając wciąż pilnie na strony, począł mówić przyciszonym głosem:
— Około pierwszej nad ranem... Wracałem właśnie z miasta... byłem gdzieś w kabarecie... na odludnem nabrzeżu chciano mnie zabić, idąc, zdaleka spostrzegłem jakichś ludzi... Spostrzegłszy, że nadchodzę, schowali się poza stos towarów. W chwilę potem rozległy się trzy strzały rewolwerowe. Jedna z kul świsnęła mi nad uchem. Broni nie miałem, więc zacząłem uciekać. Na szczęście byłem już w pobliżu statku, niemal na równej linji z dziobem. Paroma susami wbiegłem na pokład: tam przypadłem niezwłocznie do ziemi... Oni zaś przestali strzelać.
Ferragut słuchał w milczeniu. I on również zbladł, ale ze ździwienia tylko i ze złości. Więc jednak przestrogi Frei były uzasadnione!... Nie przyszło mu nawet na myśl, by udawać, że niedowierza czy też że gardzi niebezpieczeństwem. Toni tymczasem ciągnął dalej:
— Słuchaj, Ulisesie!... Długom i wiele myślał o tem zajściu. Nie mnie chciano postrzelić. Czyż bowiem ja mam wrogowi Któżby chciał ukrzywdzić biednego niższego oficera, nie mającego żadnych znajomości!... Toś ty się powinien mieć na ostrożności! Powinieneś wiedzieć, dla kogo przeznaczone były te strzaly... znasz tylu ludzi...
Kapitan zrozumiał, że młodszy oficer ma na myśli owe sprawy neapolitańskie i propozycje bezecne, które tak umiał pokryć milczeniem.