Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zmilkła na chwilę. Uklękła przed nim jak pokutnica. Wyciągnęła doń ręce i mówić znów poczęła skarżącym się, monotonnym głosem, nakształt może widm owych, jakie się czasem widuje w teatrze.
— Długom się wahała, czy cię zobaczyć, — ciągnęła znowu. — Bałam się twego gniewu; byłam pewna, że w pierwszej chwili dasz się porwać uniesieniu... tak, tak, strach mnie ogarniał na myśl o tem spotkaniu... Śledziłam cię, odkąd się dowiedziałam, że jesteś w Barcelonie. Widywałam cię często z okna jednej z kawiarni, chwytałam już nawet za pióro, by napisać do ciebie, ale nie przyszedłbyś, poznawszy mój charakter pisma... Dziś zrana na Rambli nie byłam w stanie się pohamować, wysłałam tę kobietę do ciebie. Ileż strasznych godzin wyczekiwania przeszłam odtąd... Widzę cię wreszcie: cóż mi znaczy, żeś mnie uderzył!... Dziękuję ci, dziękuję ci postokroć, żeś przyszedł.
Ferragut stał, patrząc gdzieś w przestrzeń: zdawało się, że nie słyszał, co mówi.
— Powinnam była cię zobaczyć, — znów zaczęła po przerwie. — Tu chodzi o twe życie. Stanąłeś do walki z potęgą przeogromną, co cię może zmiażdżyć: postanowiono już, że musisz zginąć. Sam jeden, nie wiedząc o tem nawet, wyzywasz na rękę organizację tak ogromną, jak cały świat Jeszcze cios nie spadł na twą głowę, ale spaść może lada dzień, lada godzina, bodaj dziś nawet: wszystkiego nie mogłam się dowiedzieć... Oto, dlaczegom cię chciała zobaczyć: powinieneś się mieć na ostrożności; jeśli zajdzie tego potrzeba, musisz uciekać.
Kapitan wzruszył ramionami, uśmiechając się wzgardliwie, jak to czynił zazwyczaj, gdy mówiono o grożących mu niebezpieczeństwach, gdy mu zalecano ostrożność. Zresztą nie wierzył w nic z tego, co mu mówiła.