Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jeden ze znajomych moich, rodak mój, — ciągnął z westchnieniem, — oddalił się był nieco odemnie, by lepiej widzieć okręt podwodny; stanął tam właśnie, gdzie po chwili nastąpił wybuch... Nagle znikł: rzecby można, że się we mgłę rozwiał. Widziałem go i raptem przestałem go widzieć... Rozsypał się w tysiąc strzępów, jakby w nim samym wybuchła bomba!
Rozbitek, wstrząśnięty do głębi temi wspomnieniami, do scen, jakie nastąpiły potem, przywiązywał już mniejszą nierównie wagę: ledwie już sobie przypominał walkę tłumu, cisnącego się do łodzi; wysiłki oficerów, starających się utrzymać porządek; śmierć tych, bodaj najliczniejszych, co, poszalawszy z rozpaczy, rzucali się w wodę; tragiczne wyczekiwanie łodzi, tak przeładowanych, iż burty ledwie się wynurzały ponad wodę, że najmniejsza fala groziła im, jak się zdawało, zatopieniem.
Po kilku chwilach okręt zatonął: naprzód zanurzył się w wodzie dziób statku, potem kominy, aż okręt dęba stanął i tylko na szczycie wirowały w powietrzu, jak oszalałe, dwie śruby w ostatnich drgawkach konania...
Opowiadający pozostał wkrótce sam. Ciekawi ciągnęli do innych z kolei rozbitków, rozpoczynających coraz to nowe opowieści.
Ferragut popatrzył na młodzieńca. Z wyglądu zewnętrznego, z wymowy domyślał się w nim współrodaka.
— Pan jest Hiszpanem! — zagadnął.
Rozbitek potwierdził przypuszczenie.
— Katalończykiem! — dodał Ulises w ojczystej gwarze.
Pytanie to zgalwanizowało ocalałego.
— Czyżby, pan również był rodem z Katalonji!
I uśmiechając się do Ferraguta, jakby do