Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zjawy niebieskiej, rozpoczął od nowa opowieść o swych nieszczęściach.
Był komiwojażerem. Tak, tak... urodził się w Barcelonie... Wołał podróżować morzem. Zdawało mu się, że tym sposobem szybciej wróci do ojczyzny, linje kolejowe bowiem przeciążone były wskutek mobilizacji we Włoszech.
— Czy był ktoś z Hiszpanów prócz pana na pokładzie? — zapytał Ulises.
— Jeden tylko: ów znajomy mój, o którym opowiadałem przed chwilą. Wybuch torpedy poszarpał go na strzępy... Widziałem go...
Kapitan poczuł tem żywsze teraz wyrzuty sumienia. Rodak jego, nieszczęsny młody chłopiec zginął z jego winy!...
Ów komiwojażer również wiele sobie zarzucał. Poczytywał się niemal za współwinnego śmierci swego towarzysza podróży. Poznał go zaledwie przed kilku dniami w Neapolu; ale zbliżyło ich do siebie owo uczucie braterstwa, jakie wiąże zawsze dwóch młodych krajanów, spotykających się gdzieś daleko na obczyźnie.
Obaj bowiem pochodzili z Barcelony .Nieszczęsny chłopak, dziecko niemal jeszcze, zamierzał wrócić lądem „i to ja go w ostatniej chwili, ja go od tego odwiodłem, wykazując mu dogodności drogi morzem. Któż mógł był nawet przypuszczać, że niemieckie statki podwodne są na morzu Śródziemnem?...“
Rozbitek znów mówić jął o swych wyrzutach sumienia. Nie był w stanie zapomnieć tego chłopca, który zginął dlatego tylko, że chciał z nim razem wracać do kraju!
— W Neapolu dopierom go poznał; na wszystkie strony szukał tam swego ojca...
— A!
To Ulisesowi wydarł się z ust ten okrzyk. Gwałtownym ruchem wysunął głowę wprzód, jak-