wająca się szybko naprzód, mimo że płynęła prawie bez żagla.
Rybacy, leżący na brzuchach wśród głazów, aby jakniejmniej się narażać na niebezpieczeństwo, które mogło im grozić ze strony gwałtownych fal, spoglądali na siebie ze smutkiem na twarzy. Z tą będzie najgorzej! Nie zdoła wejść do portu! Twierdzili to jako doświadczeni w podobnych walkach. Przybywała za późno.
Wzrok doskonały wytrawnych marynarzy rozpoznał barkę podrzucaną gwałtownie niby do lotu, to znowuż znikającą w nurtach na chwilę. Był to Kwiat majowy.
Matka i żona Proboszcza krzycząc jak szalone, były gotowe nawet się rzucić do morza, a przynajmniej chciałyby się znaleźć na skałach, najbardziej wysuniętych w morze, wyglądających wśród piany, jak głowy pogrążonych w wodzie olbrzymów.
Obie kobiety doznawały teraz współczucia tłumów, przejętych nieszczęściem. Nikt już nie przeklinał Proboszcza. Zapomniano już o jego zaraźliwej lekkomyślności i starano się pocieszać strapione kobiety. Kilku rybaków stanęło nawet przed niemi, aby w ostatniej chwili zasłonić im sobą widok, który, jak przeczuwali, mógł być bardzo smutny.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/303
Wygląd
Ta strona została przepisana.