Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie myśl, Gabryelu, że wziąłem się do tego mozolnego zajęcia, nie zmuszony koniecznością. Kardynał mi ufa, mam sympatyę kapituły, skarbnik ocenia usługi, jakie im oddaję. Dzięki moim bilecikom katedra może żyć i zachowywać pozornie dawną wielkość. Ale w istocie jesteśmy biedniejsi, niż szczury. Na szczęście są jeszcze okruchy dawnej potęgi. Jeśli wiatr lub grad stłucze szybę, mamy pod ręką zapasy z dawnych lat. Ach skoro pomyślę, że były czasy, kiedy kapituła utrzymywała swoim kosztem, w łonie katedry pracownie malarskie, szklarskie i inne, że można było zaczynać wielkie prace bez współudziału obcych robotników! Jeśli podrze się kapa, mamy jeszcze, żeby ją zreparować, kawałki cudownych materyi, zahartowanych wyobrażeniami świętych i kwiatami. Ale wszystko to w końcu się wyczerpie. Kiedy ostatni witraż zapasowy stłucze się, kiedy ostatni kawał materyi jedwabnej zużyje — co zrobimy wtedy? Trzeba będzie ozdabiać okna zwykłemi przezroczystemi szybkami, żeby wiatr i deszcz nie wpadał do świątyni. Katedra (Boże przebacz mi porównanie!) stanie się podobną, do oberży, a księża będą chwalili w niej Pana, w ubraniu wiejskiego proboszcza.
Mówiąc, Don Antolin uśmiechnął się ironicznie, jakgdyby przyszłość, którą malował, była absurdem, przeciwnym wszystkim prawom boskim.
— Jednakże — ciągnął dalej — nie można nam zarzucić marnotrawstwa, lub niedbalstwa w powiększaniu dochodów. Ogród, który od tak dawna był w pieczy twojej rodziny, obecnie po śmierci brata jest wydzierżawiony, ciotka Tomasa płaci dwadzieścia douros, żeby syn jej mógł go eksploatować.