Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lunowie pozostawali niezmiennie na swej placówce, jakoby starożytna ta rodzina była jednym więcej filarem kościoła. Było bardzo możliwe, ażeby arcybiskup jednego roku nazywał się Don Bernardo, a następnego Don Gaspar, a jeszcze po tem Don Fernando, ale niepodobieństwem poprostu byłoby, rzeczą nieprawdopodobną, ażeby katedra nie miała jakiegoś Luny bądź to w ogrodzie, bądź w zakrystyi lub transepcie; tak przyzwyczaiła się bowiem do służby ich od wieków.
Ogrodnik Luna mawiał z dumą o przodkach— o swoim szlachetnym a nieszczęśliwym krewnym, konstablu Don Alvarezie, pogrzebionym w kaplicy, jak król za wielkim ołtarzem; o papieżu Benedykcie XIII, wyniosłym i upartym, jak wszyscy z tej rodziny; o Don Pedrze de Luna, piątym tego nazwiska z tych, którzy zajmowali stolec arcybiskupi w Toledo; i o innych jeszcze, nie mniej słynnych niż poprzedni.
— Wszyscy jesteśmy z tej samej gliny — mawiał ambitnie. Wszyscy przybyliśmy na podbój Toleda wraz z dobrym naszym królem Alfonsem VI. Niektórym jednak z nich podobało się przymknąć do Maurów i ci stali się szlachcicami, posiedli zamki, gdy tymczasem inni, moi przodkowie właśnie i ja pozostaliśmy w służbie katedry, jako gorliwi katolicy.
Z lubością, niby książę jakiś, opowiadający hlstoryę swoich praszczurów, Estaban wywodził genealogię Lunów, gubiącą się gdzieś w mrokach piętnastego wieku. Ojciec jego rodzony znał Don Francisca III Lorenzana, tego pysznego i rozrzutnego