Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Młody człowiek przywitał się z Gabryelem. Onieśmielił go smutny i chorobliwy wygląd krewnego, o którym matka wspominała nieraz w sposób romantyczny i tajemniczy.
— Jestto najgorsza głowa w katedrze — ciągnął dalej Estaban, wskazując Gabryelowi ręką młodego Tomasza. — Ksiądz kanonik byłby go oddawna wyrzucił na ulicę, gdyby nie wzgląd na pamięć naszego ojca i naszych dziadów oraz na nazwisko, które nosi. Przecież cały świat wie, że Lunowie są równie dawno w katedrze, jak kamienie jej murów... Jakiekolwiek szaleństwo przejdzie mu przez mózg — wykonywa je niezwłocznie. W zakrystyi potrafi kląć, jak poganin, poza plecami kanoników. Nie zaprzeczaj, nicponiu!
Mówiąc to, pogroził palcem z miną napół surową, napół uśmiechniętą, jakgdyby w głębi duszy figle siostrzeńca wcale go nie raziły. Ten ostatni przyjął zaczepkę stryja, krzywiąc się pociesznie, a twarz jego nabrała ruchliwości małpiej twarzy. Oczu nie spuścił, z obelżywym uporem przyglądając się mówiącemu.
Czy to nie wstyd czesać się tak, jak gondolierowie z Madrytu, odwiedzający Toledo w dni świąteczne. Za dobrych czasów byłbyś dawno ogolony. Ale w naszym wieku upadku obyczajów, w wieku swobody i nieszczęść, święty prymasowski Kościół, biedny jak Job, a księża kanonicy nie mają zdrowia, by zajmować się drobnostkami i litość bierze patrzeć, jak wszystko chyli się do upadku. Vara de palo zrobił ruch pełen zwątpienia, następnie dodał:
Dzisiejsza młodzież, zamieszkująca Clarevias