Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mie dachów katedry. Z nadejściem nocy, kiedy zamykano wschody na wieżę, ludność ta była całkowicie odcięta od miasta. Było to plemię napoły religijne, które rozmnażało się i umierało w sercu Toleda, nie schodząc prawie nigdy na jego ulice. Instynkt atawistyczny przywiązywał je do tej cudownie z białego kamienia haftowanej góry, której sklepienie było jego schronieniem.
Mieszkało tam, wchłaniając w siebie aromat kadzideł, oddychając tym szczególniejszym zapachem zgnilizny i starego żelastwa, zapachem, którym przesycone są wszystkie katedry, a niewidziało nigdy innych horyzontów prócz łuków kościelnych i dzwonnicy, której ogrom zasłaniał im kawał nieba.
Towarzysz Luna miał złudzenie, że nagle wrócił do swych łat dziecięcych. Dzieci, podobne do Gabryela przeszłości biegały, bawiąc się w czterech portykach, albo siadały, wpychając się jedno na drugie, w tej części klasztoru, którą oblewały pierwsze promienie słońca. Kobiety, przypominające mu matkę, rozwieszały w ogrodzie kołdry lub zamiatały przed swymi mieszkaniami posadzki z czerwonych cegiełek. Wszystko pozostało tak, jak dawniej: czas nie przechodził tam wcale, nie dotykał tych rzeczy, jakoby odpornych na jego zamachy.
Gabryel poznał na murze dwie karykatury, nawpół już zatarte, które zrobił węglem, mając lat osiem.
Gdyby nie krzyczące i goniące się dzieci, można było myśleć, że bieg życia został wstrzymany w tym zakątku katedry, w tej dziwnej quasi po-