Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Panna, która, jak utrzymujesz, dzięki twoim prośbom, miała mnie w swej opiece mogłaby się zajmować mną więcej i dać mi mniej okrutnych stróży, Nieszczęśliwcy myśleli, że zbawiają świat, oddając się dzikim instynktom, drzemiącym, jako dziedzictwo przeszłości, na dnie natury ludzkiej. Nawet, kiedy otrzymałem wolność, życie było dla mnie sroższe, niż śmierć. W Hiszpanii, gnębiony przez nędzę i prześladowania, prowadziłem życie potępieńca. Nie mogłem znaleźć mieszkania nigdzie, gdzie znajdowali się ludzie; ścigali mnie, jak sfora psów, wypędzali z miast ku górom na pustynię. Zdawałoby się, że jestem stworzeniem niebezpiecznem, niebezpieczniejszem niż zrozpaczeni, rzucający bomby, ponieważ mówiłem, ponieważ miałem w sobie siłę nieprzepartą, która kazała mi głosić prawdę zawsze — ilekroć znalazłem się wobec nieszczęśliwych... Teraz skończyło się już wszystko. Możesz być spokojny, bracie... jestem człowiekiem umarłym. I zdaje mi się, że przed odejściem mam prawo do kilku tygodni odpoczynku. Po raz pierwszy w życiu pragnę zakosztować słodyczy spokoju i cienia: nie być niczem i niech nikt mnie nie zna; nie wzbudzać ani współczucia, ani strachu. Chciałbym być słupem w tym portyku, kolumną w katedrze, rzeczą nieruchomą, po której czas, radości i smutki ześlizgną się, nie zostawiając śladu wzruszenia, Wyprzedzić śmierć, być trupem, który oddycha i który je, ale który nie myśli i nie cierpi, który się nie zapala, oto, bracie, jest obecnie moje szczęście, mój cel... Nie wiem dokąd mam iść: po drugiej stronie tych drzwi ludzie oczekują