Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnie tam przyjąć, dowiedziawszy się kim jestem...
Atak bolesnego kaszlu przerwał dalsze opowiadanie Gabryela.
— Ach, bracie mój, bracie — powiedział Estaban z gorzką wymówką. — Na co ci posłużyło czytanie tylu dzienników i tylu ksiąg? Po co reformować to, co jest dobre, a nawet to, co jest złe, skoro na złe nie ma lekarstwa. Gdybyś szedł prosto swoją drogą, byłbyś jednym z dobrodziejów katedry i, być może, dzisiaj zasiadałbyś na chórze między kanonikami, jako chwała i podpora rodziny. Miałeś zawsze źle w głowie, a jednak jesteś najzdolniejszym z nas wszystkich. Przeklętą niech będzie wyższość umysłu, która prowadzi do nędz tylu.
Jak strasznie martwiły mnie wszystkie twoje awantury. Myślałem, że jesteś zadowolony i szczęśliwy w tej drukarni w Barcelonie, gdzie robiłeś korektę i miałeś pensyę, która wydawała mi się majątkiem w porównaniu z tem, co my tu zarabiamy.
Dręczyło mnie jedynie to, że tak często wyczytywałem nazwisko twoje w dziennikach z powodu tych zebrań, na których domagano się podziału dóbr, obalenia religii i rodziny i już nie wiem jakich okropności.
„Towarzysz Luna powiedział to... towarzysz Luna zrobił tamto“. A ja ukrywałem przed wszystkimi u nas, że towarzysz ten jest moim bratem. Przewidywałem, że szaleństwa te źle się skończą — źle nieodwołalnie... A pozatem... tak pozatem ta sprawa z bombami...