Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I nieruchoma twarz starego sługi kościelnego, twarz, która jakoby przyjęła sztywność filarów i posągów, ożywiła się miękkim uśmiechem.
Dwaj bracia uścisnęli sobie ręce i oddalali się pod portykiem.
— Kiedy przybyłeś? Skąd przychodzisz? Jak żyjesz. Dlaczego tu jesteś?
Estaban wyrażał swoje zdumienie przez ciągłe pytania, nie czekając na odpowiedź.
Gabryel opowiedział o swojem przybyciu w przeddzień i o długiem oczekiwaniu przed katedrą.
— Obecnie wracam z Madrytu — dodał; — ale przebiegłem kawał świata; byłem w Anglii, we Francyi, w Belgii i bo ja wiem gdzie. Błądziłem od narodu do narodu w wiecznej walce z głodem i okrucieństwem ludzkiem... Nędza i policya idą wiecznie moim śladem. Kiedy zatrzymuję się, znużony tą wędrówką żyda wiecznego tułacza, sprawiedliwość w imię strachu każe mi iść dalej... i puszczam się w nową drogę. Taki, jakim mnie widzisz, chory, z ciałem, złamanem przedwcześnie, mając pewność rychłej śmierci, wydaję się im człowiekiem niebezpiecznym. Wczoraj w Madrycie grożono mi więzieniem, jeśli przedłużę tam swój pobyt. I po południu zmuszony byłem udać się dalej. Dokąd? Świat jest wielki, ale dla mnie i dla takich, jak ja, buntujących się, maleje do tego stopnia, że nie mamy nawet piędzi ziemi, by na niej postawić stopę. Pozostałeś mi tylko ty, przybyłem więc, ażeby ciebie odnaleźć. Jeśli mnie wypędzisz, będę zmuszony umrzeć w więzieniu albo w szpitalu, jeśli zechcą