Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poczem następowało nieuniknione porównanie między jej zdrową, jędrną starością i tą zrujnowaną młodością, uparcie broniącą się śmierci.
— Mam siedemdziesiąt lat i nie chorowałam ani razu odkąd przyszłam na świat. Latem i zimą o godzinie czwartej rano jestem na nogach: mam wszystkie zęby, jak wtedy, kiedy Don Sebastyan przychodził w swej czerwonej sukni, jako monaguillo wydzierać mi siłą część śniadania. W twojej rodzinie wszyscy byli wątli; twój ojciec, zanim dobiegł mego wieku był dotknięty reumatyzmem i skarżył się bez przerwy na wilgoć ogrodu. Ja spędzam w nim całe życie i jestem dotąd rzeźką. My Villalpandowie jesteśmy z żelaza: zapewne dlatego, że pochodzimy od sławnego Villalpando, który robił kratę głównego ołtarza, tabernaculum i sto innych cudowności. Musiał to być olbrzym, jeśli brać miarę z tego, z jaką łatwością zginał i modelował różne metale...
Złe zdrowie Gabryela budziło w Tomasie głęboką litość, co nie przeszkadzało ciotce wyciągać z tego powodu różne złośliwe wnioski.
— He, he! mój siostrzeńcze, wyobrażam sobie, jak musiałeś się bawić podczas swoich podróży. Wojna cię zgubiła. Gdyby nie ona zasiadłbyś dzisiaj w stallach na chórze i może przygotowywałbyś się do zostania Don Sebastyanem. Faktem jest, że w młodości swojej Don Sebastyan nie miał takiej reputacyi, jak ty w seminaryum i nigdy nie był takim cudem w nauce... Aleś ty widział świat, nabrałeś smaku do tych krajów, gdzie, jak opowiadają, bawią was kobiety, ubrane w kapelusze wielkie, jak parasole... Teraz masz wygląd brzydkiego